Episkopat przez parę tygodni bez protestów przyjmował kolejne ograniczenia stanu epidemii.
Jednak cierpliwość biskupów w końcu się wyczerpała: kilka dni temu szef Episkopatu w liście do premiera zaapelował o możliwość zwiększenia obecności wiernych w kościołach. Rząd zareagował natychmiast. Następnego dnia ogłosił, że rezygnuje z obecnego ograniczenia i od 20 kwietnia będzie można wpuszczać wiernych do kościołów według zasady: 1 osoba na 15 m².
Oznacza to radykalne odejście od obecnego limitu pięciu osób w kościele. Na mszach będą gromadzić się dziesiątki wiernych – tak, jakby zagrożenie koronawirusem już wygasało. Jeśli faktycznie tak jest, to dlaczego kina, teatry, muzea i inne obiekty wciąż są zamknięte? Dlaczego nie obowiązują tam te same zasady, co w kościołach? Jeśli jednak zagrożenie nie mija i wciąż musimy chronić się przed chorobą, to dlaczego szerzej otwieramy drzwi kościołów, tak jakby były one magicznym miejscem, omijanym przez koronawirusa?
Myślę, że nasze władze zdają sobie sprawę, że większa frekwencja na mszach to większe ryzyko zarażenia, ale chcą zadowolić Kościół, z którym utrzymują sojusznicze relacje. Czy biskupi są świadomi tego ryzyka, czy rozumieją, że wirus rozprzestrzenia się w grupach osób, że szczególnie zagrożeni są ludzie starsi? Ależ oczywiście. Świadczy o tym wypowiedź byłego rzecznika Episkopatu z 12 marca, a więc jeszcze przed wprowadzeniem większości ograniczeń. Ks. Józef Kloch, zapytany o przyczyny odwołania zebrania Episkopatu, powiedział:
To bardzo proste. To około stu starszych mężczyzn, a jest to grupa najbardziej narażona na infekcje.
Tak więc biskupi wykazują się realizmem, rozumnością, trzeźwością myślenia, gdy troszczą się o własne zdrowie. Jednak chowają troskę do kieszeni, gdy w grę wchodzi zdrowie wiernych. Naciskają na zwiększenie obecności w kościołach, bo przecież niektórzy wierni wskutek długotrwałej absencji w obrzędach mogą zauważyć, że bez Kościoła da się żyć. Ale przede wszystkim ta absencja oznacza wysuszenie strumienia pieniędzy, jaki zwykle wpływa do kościelnej szkatuły, o czym kapłani mówią bez ogródek (link).
Jednak Kościół, stawiając się dziś w pozycji potrzebującego, w ogóle nie wspomina o swoim ogromnym majątku, tak jakby jego jedynym stanem posiadania były wpływy z tacy. A ten majątek szacowany jest na 200 mld zł, co daje 6,5 mln na jednego duchownego. Ludzie Kościoła o tym milczą i to przemilczenie jest poważną dezinformacją, służącą niemoralnej grze: Kościół udaje biednego, choć jest bardzo bogaty. Nie zamierza sięgać do swoich zasobów i wciąż oczekuje ofiarności wiernych, z których wielu zostało dotkniętych finansowo skutkami epidemii.
Swoim działaniem Kościół przekonuje, że wyżej ceni własny interes niż zdrowie ludzi oraz że swego funkcjonowania nie opiera na wartościach, lecz na rytuałach, obrzędach i nieprzerwanym dopływie gotówki.
Dodaj komentarz
Bądź pierwszy!